czwartek, 7 lipca 2016

Zwolnić bez wyrzutów





Bo to wcale nie jest takie proste wyjść z narzuconych samemu sobie reguł gry.

5:45 pobudka, szybko wyszykować się do pracy zanim wszyscy wstaną, potem budzę męża (zazwyczaj zasypia tuż po swoim budziku), dzieci (czasem jest ciężko je wyciągnąć spod kołderek), szybko staram się ubrać to rozgadane i rozbiegane towarzystwo, ogarnąć poranne fochy: nie te legginsy, nie te skarpetki, inna sukienka, chęć pospania jeszcze... no ogólnie regularna walka na froncie, bez żadnego wsparcia wojsk przyjaznych,

Potem biegiem ostatecznie uszykować paczki na dzisiaj do wysłania, bo jak nie uszykuję i nie wytłumaczę co z czym to nie zostaną wysłane. W aucie powinnam siedzieć już od 7 minut, a tu dopiero otwieram bramę.... na szczęście zawsze owiewa mnie cudny wiaterek prosto z okolicznych pół i jakoś tak od razu oddycham pełną piersią i dziękuję za kolejny piękny poranek.

Droga do pracy zazwyczaj z przygodami i zawalidrogami. Wpadam na ostatnią chwilę lub częściej już po tej ostatniej chwili. Szybkie śniadanie, kawa podczas porządkowania pierwszych tego dnia maili.

Do 15:30 nawał roboty, ciągle coś, ciągle ktoś.... pełne obroty.

I potem kolejny pęd, aby odebrać towarzystwo z przedszkoli, zrobić szybkie zakupy, wyprowadzić psy, zrobić mega szybki obiad (jestem mistrzynią w obiadach gotowanych w 30 minut). I popołudnie, gdzie czas raz zwalnia, raz zbyt szybko pędzi. Bo to zabawa, oglądanie bajek, gry, albo szwędanie się po dworze, ogarniania ogrodu, podlewanie kwiatów, zabawa z psami, czasem spacer na plac zabaw, czasem szybka herbata u Mamy, śmiechy, płacze, kłótnie... kolacja. Kąpiel. Usypianie.

Ok 21:00 wcale nie mam wolniej. Bo to psy, zaległości domowe i pracownia. I tak do 24:00 dzień w dzień.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że kobiety-matki są najbardziej zorganizowanymi ludźmi ever. I kurczę cholernie się to sprawdza w moim przypadku. Im więcej mam na głowie, tym lepiej to organizuję.

A teraz co.... matko jedyna.. .slow life .... śpię do 8:30... potem po woli się budzimy, dzieci po kolei zjawiają się w moim łóżku, tulimy się i chwilę jeszcze leżymy. Śniadanie jemy w piżamkach, świeże bułeczki zostawione dla nas przez Tatusia... dzwonimy do Niego w trakcie śniadanka i dziękujemy za te bułeczki. Potem na spokojnie dzieciaki oglądają bajki a ja ogarniam siebie i dzieci ubraniowo, ścielę łóżka... ogarniam kuchnię, zrzucam naczynia do zmywarki.... Nasze plany ustalamy na bieżąco w zależności od pogody. Nie patrzę prawie na zegarek. Dzień się toczy. Trochę wejdę do Pracowni, jak dzieciaki się zatracą w zabawie i jestem im niepotrzebna. Jakieś tam jedzonko zrobimy. Gdzieś pójdziemy. Wyczeszę psy. Czasem przejadę odkurzaczem czy nastawię pranie. Zero pośpiechu. Zero nerwów. Jak w lodówce ino światło jedziemy do sklepu. Często ktoś nas odwiedza, my też sobie gdzieś tam pojedziemy. Czasem jakieś przetwory zrobię.

Zero nerwów, pośpiechu.... rany aż mi nieswojo z tym, aż mi dziwnie... ciągle nie mogę się przyzwyczaić... i tak zupełnie bez wyrzutów sumienia, że nie pędzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz