czwartek, 30 czerwca 2016

Będzie wesoło



Ostatnio większość osób w moim otoczeniu zaczyna cieszyć się tym co ma. Nie wiem, czy to jakaś globalna tendencja, moda na slow life czy po prostu zupełnie nieświadomie zaczęłam się takimi ludźmi otaczać. Co oczywiście niezmiernie mnie cieszy, bo dzięki temu czerpię jeszcze większą energię do życia.

Zrezygnowałam ze znajomości z malkontentami i tymi co ciągle narzekają na swój los. Jaki by on nie był. A to pieniędzy ciągle za mało, nie stać ich na to aby być szczęśliwym. Bo przecież pieniądze tylko to szczęście dać potrafią.... Albo dzieci nie takie jakieś, jak powinny być, a to za gruba, za chuda, a to mąż nie dba, kwiatów nie nosi, na kawę nie zaprasza. Rany julek, zwariować można.

Hmmm należę do tych osób co narzekają mało, a jakiekolwiek moje nikłe próby są od razu banowane przez mojego Męża, który jest wybitnie uzdolniony w NIEnarzekaniu. Pracuję dużo, ale za to robię tylko to co lubię. Pieniądze są jakimś tam narzędziem do realizacji pewnych zachcianek. Raz są raz ich nie ma. Jakoś się smykamy przez to życie, nie zaprzątając sobie zbytnio tym głowy.

I tak się zastanawiam patrząc na osoby, którym obecnie żywot się poprawił z uwagi na ostatnie reformy w naszym kraju. Obserwuję dzikie zachłyśnięcie się pieniądzem. Szaleństwo zakupów. Ale nie widzę tego szczęścia prawdziwego. Jak dzieci były zostawione same sobie, tak są. Dalej łażą po sąsiadach, spędzając czas z obcymi rodzicami, na obcych trampolinach, przy obcym stole z sokiem jabłkowym. Jak nie spędzano razem czasu, tak dalej życie biegnie razem, ale osobno.

I tak sobie siedząc nocą w Pracowni rozmyślam, o tym co czyni mnie szczęśliwą? Czy nowy samochód? Czy sofa? A może taras z wymarzonego piaskowca?
Tak to mnie cieszy, bo lubię otaczać się ładnymi rzeczami, któż w końcu nie lubi. Ale czy nie mając tego czułam się szczęśliwsza mniej? No właśnie nie. Bo moje źródła pozytywnej energii to nic materialnego....

Bezpieczny i spokojny sen moich dzieci.

Kawa na tarasie wypita wieczorem z mężem.

Zieleń za oknem i ten las, który wdziera nam się do jadalni.

Poranna rosa, która moczy buty i psie łapy.

Powroty z miasta na moją wieś.

Kino z Mamą i Bratem.

Merdanie zadowolonego psa.

Ciastko z oreo w gronie przyjaciół.

To nie trudno dostrzec, nie trudno tym żyć, dla tego żyć. Bo co ja się będę zamartwiać, analizować różne warianty, dyskutować, spędzać sen z powiek, rozmyślać. Nie chcę już. Za dużo tego wokół. Nie da się wszystkiego przewidzieć, perfekcyjnie zaplanować, rozpisać i realizować.

Pamiętam, jak bardzo spinałam się po urodzeniu Misi. Jak tylko Mała zasypiała biegłam sprzątać, prasować, gotować, głowę myć, układać wszystko. Padałam na twarz ale nic to, skoro zaplanowałam że dzisiaj dwudaniowy obiad to musiał być pomimo wszystko. Wszystko w biegu, w stresie, zapięte na ostatni guzik. Z Aleksem o wiele bardziej wyluzowałam już. Wiedziałam, że nocne karmienie nie trwa wiecznie, że można bez wyrzutów sumienia po nieprzespanej nocce wyekspediować Misię i Macieja do przedszkola i do pracy i po prostu położyć się spać nawet do 11:00. I to nawet jeśli czeka pranie i obiad nie gotowy (!) I teraz już niczego się nie boję, perspektywa trzeciego dziecka nie przeraża mnie organizacyjnie. Ostatnio zadano mi przerażone pytanie "boże jak ty to wszystko ogarniesz? Misia w pierwszej klasie, Aleks w nowym przedszkolu, trzecie dziecko, psy, firma, praca... nie widzę tego" :) ogarnę, spokojna twoja rozczochrana :) spokojem, miłością i niespinaniem się za bardzo, uśmiechem, czasem padnę na twarz, czasem nie dam rady wejść po schodach, czasem nie będzie u mnie sterylnej czystości ale za to na pewno będzie wesoło, to wiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz