poniedziałek, 6 czerwca 2016

Tak po prostu





Boże co za dzień. Zwariować idzie. Ostatni dzień w pracy przed L4, właściwie to nic, absolutnie nic nie jest gotowe na moją przerwę w pracy. Bieżących spraw moc, uwijam się jak w ukropie, ale nic nie ubywa. Mam wrażenie nawet, że odwrotnie. Gorąco a mnie jeszcze czeka dzisiaj tak wiele. Najchętniej już bym padła na twarz.

Pędzę, chociaż tylko w głowie, bo korek jak zwykle o tej porze. Więc stoję i dziękuję że chociaż mam klimatyzację bo bym chyba tu ducha wyzionęła.

Nareszcie jestem w centrum. Nawet udało mi się zaparkować w Starym Browarze. Jadę więc na pewniaka na sam dół. Tam od wieków był wielki Smyk, a ja przecież prezenty na Dzień Dziecka mam w planach i to od połowy rodziny. Bo przecież ja wiem lepiej czego im potrzeba. Boże potrzeba? Toż jak patrzę na te ich pokoje uginające się pod ciężarem różnych rupieci to jestem więcej niż pewna, że im niczego już nie potrzeba.

Zonk. Nie ma Smyka. Od kiedy? I co teraz? Mam konkretne zamówienia. Jest jakiś inny. Więc plany zakupowe muszą ulec zmianie....

Łażę pomiędzy tymi półkami i zupełnie nie mogę się skupić... to chyba ten ciążowy stan rozkojarzenia. Teraz na to mogę zrzucić już wszystko.

Ok. Kupione. Lecę znowu. Szybko odłożyć prezenty do auta i pędem do lekarza. Dzisiaj wizyta kontrolna i pomimo, że to trzecia ciąża, ruchy czuję, to standardowo lekki strach jest czy aby wszystko w porządku.

O dziwo już na mnie czekają. Kolejki brak. Boże pierwszy raz mi się to zdarza! Szok! Na szczęście wszystko ok. Serce bije. Dzisiaj mój syn miał ochotę pokazać nam buźkę, więc patrzymy obie i gadamy jak stare znajome o pierdołach. W końcu już trochę się znamy.

Uspokojona wracam do domu. Ruch na drodze niemożebny, znowu. Ile można w jednym czasie wyprowadzić akurat na moją trasę zawalidróg? Zirytowana wjeżdżam na moją wieś. Widzę już czerwony dach znad świerków. Wychodzę otworzyć bramę i uderza mnie ciepło majowego wieczoru i zapach lasu i łąki. Boże ja tu mieszkam? Serio?

W sekundę schodzi ze mnie ten dzisiejszy zgiełk, pęd miasta, hałas i spaliny. Witają mnie rozmerdane kity. Wchodzę do domu.

MAMA!!!!! Przewrócili mnie. Padam. Niby tacy "dorośli", sami u babci, wszystko super. Ale mama to mama.

Głodni jesteśmy! U babci nic nie jedliście? Słodycze tylko.... no dobra co u babci zostaje u babci. Robimy szybką kolację. Babcia dała soczek wiśniowy. Najpierw dostało mi się rykoszetem tym soczkiem po lewej stronie. Potem Aleks doprawił ketchupem. A na koniec Misia z tej radości że jeszcze nic nie zbroiła polała mnie sokiem po prawej stronie. Padam ze śmiechu. Cała brudna w 5 minut.

Kończę dzień śpiąc na kocu przy łóżku Misi. Zasypiam jak pierwsza. Na szczęście Misia mnie nie budzi tylko cichutko ogląda książkę.

Kocham mój każdy dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz